***Ta historia została w całości
wymyślona i zapewne jest całkowicie nieprawdopodobna. Prawa do niej są
zastrzeżone.***
Jest rześki, marcowy poranek, parę minut po dziewiątej. Idę
do szkoły. A właściwie – idę? Równie dobrze mogłabym powiedzieć – pełznę.
Lekcje zaczynają się za parę minut, ale w ogóle nie mam ochoty na nie iść. Nie
chodzi o to, że nie chcę się uczyć. Po prostu mam na głowie mnóstwo
ważniejszych spraw. Pewnie pomyślisz sobie: jasne, wszystkim licealistom się
tak wydaje, a waszym głównym obowiązkiem jest teraz zdobywanie wykształcenia.
No cóż, możliwe, że tak jest. Jednak nie dla mnie.
W końcu przekraczam próg budynku i równo z dzwonkiem wchodzę
do sali. Nie zostaję zaszczycona nawet jednym spojrzeniem. No, może z wyjątkiem
nauczycielki, ale i ona nie wydaje się specjalnie zainteresowana.
- Loretta. W samą
porę – mówi tylko.
Kiwam głową i siadam w ostatniej ławce, tam gdzie zawsze.
Nikt ze mną nie siedzi. Właściwie nie mam w tej klasie żadnej bliskiej osoby,
co sama sobie zawdzięczam. Wyraźnie do nich nie pasuję, nie interesują mnie ich
śmieszne problemy, imprezy i związki. Z początku trochę się ze mnie nabijali,
potem jednak dali sobie spokój, a nawet zyskałam coś w rodzaju szacunku, bo
nigdy nie obchodziło mnie ich gadanie.
Uczę się tyle, ile trzeba, żeby nie narobić sobie zaległości
i za rok zdać maturę. Pewnie bym się tym nie przejmowała, gdyby Leon mnie nie
przekonał, że bez matury człowiek nie wyjdzie nawet za próg własnego domu.
Pomyślisz: od przekonywania dziecka do nauki są jego rodzice. Jasne że są.
Jeśli tylko się ich ma.
Do końca lekcji staram się słuchać i nie myśleć o niczym
innym. Kiedy tylko dzwoni dzwonek, wychodzę na korytarz. Nie rozmawiam z nikim,
bo i tak nikt nie miałby na to ochoty. Idę do łazienki, żeby zająć czas. W
lustrze widzę jasnowłosą, ciemnooką, nawet dość ładną dziewczynę – samą siebie.
Przemywam twarz chłodną wodą i pokrywam cienie pod oczami warstwą pudru. Po
chwili idę na kolejne zajęcia.
Dzień w szkole absolutnie nie należy do ciekawych, ale taka
jest rzeczywistość ludzi w moim wieku. Spędzam w niej pięć godzin, po czym
wychodzę szybkim krokiem na świeże powietrze. Od razu czuję się lepiej,
wszystkie niewesołe myśli ulatniają się wraz z podmuchem wiosennego wiatru.
Pół godziny później docieram do celu. Mieszkam wraz z moim
bratem Leonem na obrzeżach miasta, gdzie stoi nasz własny, jednopiętrowy dom.
Trochę za duży dla naszej dwójki, ale często miewamy w nim gości. Zresztą we dwoje doskonale wypełniamy całą przestrzeń.
- Siema! – krzyczę po wejściu do domu. – Leon? Jesteś?
- W kuchni! -
odpowiada, a ja zaglądam do pomieszczenia.
- Nie wierzę, zrobiłeś obiad?!
- Raz na czas mogę cię wyręczyć.
Leon odwraca się do mnie a na jego twarz wstępuje uśmiech.
Jest wysokim, umięśnionym trzydziestolatkiem, za którego niejedna dziewczyna
oddałaby wszystko. Jemu to, oczywiście, bardzo pochlebia.
- Tylko żeby dało się zjeść – rzucam i siadam przy stole.
- Nie musisz, jak nie chcesz.
- Wiesz, że zawsze chcę.
Śmiejemy się i chwilę jemy w milczeniu.
- Jak w szkole? Rozmawiałaś z kimś? – pyta mnie brat.
- Nudy, jak zwykle. Nie rozmawiałam. Ale to nie powód do
zmartwień – patrzę na niego krzepiąco. – Sam mówiłeś, że po prostu mam zdać.
Moje życie toczy się w innym miejscu, wśród innych ludzi.
- No wiem, wiem. A skoro już o tym mowa – spotykamy się
dzisiaj całą grupą tam gdzie zawsze. Będziesz? Ja muszę wcześniej dostarczyć
jeszcze parę przesyłek – mruga do mnie.
- Jasne. Będę o ósmej.
- Wspaniale.
***
Mam nadzieję, że pierwszy rozdział Wam się spodoba :) Dajcie znać w komentarzach ;)
Kolejne fragmenty będą pojawiać się raz w tygodniu.